Charlotte

      Charlotte to jedno z tych miejsc, które w dużym stopniu słynie ze śniadań (może nie uprzedzajmy: ,,słynie’’ niech oznacza, że przychodzi się tu, by zjeść śniadania, a nie że są tak dobre) oraz z tego, że śniadania można zamówić przez cały dzień. Podobno jest też miejscem, gdzie zbierają się hipsterzy i przyszło do Wrocławia z Warszawy (to drugie info jest potwierdzone), tak że teraz jest w dwóch miejscach naraz. Miejsce wrocławskie wygląda tak:

i znajduje się na równie słynnym Pasażu Pokoyhofa, gdzie wokół znajdziecie kilka innych restauracji (to na wypadek, gdyby w Charlotte nie było miejsca). A z miejscem bywa różnie. Tu na przykład ledwo udało się coś znaleźć:
Pośrodku znajduje się nie tyle kuchnia, co miejsce, gdzie pewne produkty (wypiekany na miejscu chleb!) są przetrzymywane i gdzie poleruje się sztućce. Stoliki są wokół, ale nierównomiernie rozstawione: siedziałam z lewej, w głębi, przy oknie, gdzie właściwie jest tylko jeden lub dwa stoliki dwuosobowe. Więcej miejsca jest zaraz przy wejściu (wszystko zajęte) i po prawej stronie (na drugim planie na zdjęciu), dokąd jednak już nie dotarłam.
Nikt się nie nudzi, ale nie było problemu z szybką reakcją obsługi. Nie obawiajcie się, że będziecie długo czekać zanim ktoś do was podejdzie.
Jajko i lustro.
Kto chce zejść na dół, musi się rozebrać.
            Za mną była kuchnia, której już nie ma na zdjęciu. Jest jednak dość dyskretna. Na tyle, że kiedy nieuważny klient szukał stolika, usłyszał ,,tam jest kuchnia’’. To tylko potwierdza, że o 14 w sobotę trudno o miejsce.
            Menu na niewyraźnych zdjęciach:


Jak widać, jedyny wyjątek między weekendem a resztą tygodnia jest taki, że w wolne dni nie zjecie nic z menu lunchowego. Szkoda.
            Ceny wydają się w porządku, choć z wyjątkiem herbaty, która może nawet smakuje wspaniale, ale wydaje się dość droga i przez to nie ma dla niej miejsca w tej recenzji. Co prawda byłam w Charlotte o 14, ale przecież śniadania można tam jeść o dowolnej porze, więc wybór padł na coś z tej części menu:
Granola z jogurtem. Nie wiem, na ile zdjęcie to oddaje, ale jeśli porcja wydaje się dość skromna, to też tak pomyślałam. To chyba przez jakieś zdjęcie widziane wcześniej w Internecie z Charlotte w Warszawie, gdzie porcja była naprawdę spora. Ale nie zakładajmy, że warszawiacy jedzą więcej i załóżmy, że to kwestia ujęcia. Poza tym nie bez powodu napisałam, że granola z jogurtem ,,wydaje się’’ ilościowo dość skromna. Jest bowiem pożywna, nie tylko w porównaniu do swojej ceny (8 zł jest zupełnie w porządku), ale tak po prostu. Smak? Może wcześniej wygląd: podana jest niemal idealnie. Problemem jest tylko szypułka – z jednej strony zielony jest interesującym kontrapunktem dla tej zbożowej mieszaniny (sama czerwień truskawki nim nie jest, bo kolorystycznie za bardzo przylega do ciemnoczerwonej, suszonej żurawiny), z drugiej – nie była już w najlepszym stanie (choć truskawka smakowała wybornie!) i umazana jogurtem na chwilę zabrała mi apetyt. Powiedzmy jednak, że wygląd zdał egzamin (,,powiedzmy’’, ponieważ zdał). Żadnych uwag do jogurtu (nie widać, żeby było go dużo, ale to tylko dlatego, że jest przysypany – choć ta jego łyżka na wierzchu to świetny pomył), granola natomiast nie była słodka (była, ale bardzo subtelnie), co przypisuję jej na plus. Liczyłam, że całość okaże się bardziej chrupiąca (ktoś powiedział, że nie gryzie się tego najlepiej i tak jest), ale to zarzut trochę wymyślany (nie popadajmy w przesadę). Myślę, że mogę ją wam polecić.
Chyba że jesteście innego zdania, to dajcie znać w komentarzu.

Michalina

Komentarze

Popularne posty